KIlling me softly.

poniedziałek, 6 lutego 2012

#Rozdział siódmy.

-„My body falls, up on my knees,Prayyyyying!”
-Na miłość boską, Brooke! Proszę Cię, zmień repertuar! –wykrzyknął mój tata otwierając drzwi do mojego pokoju, które z hukiem uderzyły o ścianę. ‘Steven Parker, szanowany lekarz, świetny kolega, szkoda tylko, że ma chorą psychicznie córkę. Tatusiu, pokochaj mnie taką, jaką jestem!’ Gdy ojciec opuścił mój pokój spokojnie stanęłam przed szafą. ‘Dziewczyno, idziesz na drugi koniec ulicy, a zastanawiasz się jakbyś co założyć jakbyś szła na rozdanie Oscar’ów’ W końcu wyjęłam pierwsze lepsze jeansowe spodenki i białą koszulę. Nie miałam zamiaru się malować. Nigdy nie lubiłam „wytapetowanych” dziewczyn. Może i wyglądają ładnie, może ich skóra wydaje się gładka i bez najdrobniejszej wady, ale pod spodem są to zakompleksione i wystraszone dziewczynki, które boją się zdjąć warstwę ochronną. Nie chciałam taka być, więc tylko lekko pociągnęłam rzęsy czarnym tuszem. Włosów nie czesałam. Spojrzałam na zegarek. ‘Jest 9:30. Też nie mogę uwierzyć, że wstałaś tak wcześnie. Masz jeszcze pół godziny. Do panienki punktualnej masz jakieś 15 minut drogi, co oznacza, że zdążysz kupić kawę nie przepychając się w kolejce. Brooke, matematyka to Twoje powołanie.’ Założyłam czarne szpilki.
-Wrócę wieczorem, kocham was! –wykrzyknęłam i zatrzasnęłam za sobą drzwi.

Było ciepło, wręcz gorąco. Przyzwyczaiłam się do takiego klimatu, lubiłam słońce. Zawsze kojarzyło mi się z radością, nieosiągalnym szczęściem. Gdy byłam mała chciałam zostać astronautką i zamieszkać na tej ogromnej gwieździe. Płakałam przed 2 dni, kiedy rodzice powiedzieli mi, że to niemożliwe. ‘Wtedy zapragnęłaś, że zostaniesz modelką…’ Potknęłam się o leżącą na chodniku puszkę po piwie. ‘…ale to chyba też Ci nie wyjdzie.’
Otworzyłam drzwi od kawiarni i od razu zaciągnęłam się zapachem świeżej kawy. Rano nic na mnie lepiej nie działało. Wzięłam do ręki gorący kubek latte. ‘A teraz lekcja równowagi. Napój + szpilki. Albo się uda albo…musi się udać!’ Wolnym krokiem ruszyłam w stronę drzwi. ‘Kaleko, pokarz przed sobą, że nie jesteś aż taka beznadziejna. Prawa, lewa, powoli, spokojnie.’
-Brooke!
Stanęłam w miejscu. Chętnie odwróciłabym się żeby sprawdzić kto mnie woła, ale zważając na moje obecne płożenie bałam się wykonać jakikolwiek gwałtowny ruch. Jakby z nikąd wyrosła przede mną niska, lekko przy kości dziewczyna o krótkich, czarnych włosach i pięknych, brązowych oczach, którymi wpatrywała się we mnie jak w obrazek. Madeline Annie Jefferson. Chodziłyśmy razem do liceum, lubiłam ją bo nie zachowywała się jak typowa amerykańska nastolatka. Oprócz mody, chłopaków i imprez miała jeszcze inne zainteresowania, a cele jej życia przekraczały znalezienie bogatego męża. Co prawda nie była mi tak bliska jak Sophie, ale odczuwałam do niej coś w rodzaju przyjaźni. ‘No i zawsze miała dobre kanapki.’
-Witaj Maddie.
-Cześć. Zastanawiałam się długo czy to Ty, czy to nie Ty, ale kiedy zobaczyłam jak się chwiejesz próbując utrzymać równowagę nie miałam najmniejszych wątpliwości. Nie patrz tak na mnie! Zawsze byłaś wyjątkową niezdarą.
-Wreszcie ktoś powiedział mi to prosto w twarz. Dziękuję za odrobinę sugestywnej, szczerej krytyki. Możemy iść? Właśnie planowałam złożyć wizytę Twojej drogiej sąsiadce
-Sophie? Czy może kochanej pani Brown?
-Weź mi nawet o niej nie przypominaj! ‘Od kiedy ta stara baba przyłapała Cię u siebie w ogródku nie daje Ci spokoju. To chyba jest karalne. Na to musi być jakiś paragraf!’
Dwa lata temu we trzy opalałyśmy się przed domem Maddie. Leżałyśmy spokojnie, kiedy podbiegł go nas jej trzynastoletni brat, który zakochany we mnie myślał, że zdobędzie moje serce dzięki wykręcaniu mi idiotycznych numerów. Tamtego dnia zabrał moją leżącą na trawie koszulkę i wrzucił prosto do ogródka pani Brown. Nie chciałam pokazywać temu dziecku jak bardzo mnie denerwuje, więc powoli pod jej drzwi i zapukałam. Nikt nie otwierał. Sądząc, że nie ma jej w domu przeszłam przez płot do należącego do niej podwórka. Koszulka wplątała się w jakiś wyjątkowo wielki krzak. Przez ponad 10 minut usiłowałam ją wyciągnąć, gdy nagle usłyszałam krzyk starszej kobiety. Nie dała sobie wytłumaczyć, po co tu jestem i wygoniła mnie. Bluzki nie odzyskałam, a pani Brown szczerze mnie nienawidzi i regularnie obraża.
-Spokojnie, żartowałam. Hej, o co chodzi z Tobą i per Louisem Tomlinsonem.
‘No tak, musiałaś zapytać.’ –A co ma być? Oblałam go przypadkiem czekoladą i taka wielka afera.
-A na pamiątkę tego wydarzenia on zrobił Ci zdjęcie i dodał na twittera? Dobra, udajmy, że Ci wierzę.
Rozstałyśmy się przed drzwiami do domu Sophie. Nie pukałam, wiedziałam, że jest sama. Złapałam na klamkę, otwarte. Stanęłam w długim korytarzu. Byłam tu już tysiące razy, a i tak ciągle musiałam liczyć drzwi żeby trafić do pokoju przyjaciółki. ‘Drugie, trzecie, czwarte...dobra, wejście smoka.’
-Witaj zacna Sophie, księżniczko Marchewkogrodu! –krzyknęłam wbiegając z impetem do jej sypialni.
-Witaj giermku mego królestwa. Jak Ci się wiedzie?
Nie odpowiedziałam jej jednak. ‘Ta dziewczyna szokuje mnie bardziej z każdym dniem!’ Otóż moja przyjaciółka siedziała na podłodze pomiędzy swoimi wszystkimi (!) ubraniami i gorączkowo czegoś szukała.
-Co…co ty robisz?
-Postanowiłam zrobić przegląd garderoby. Wiesz, takie wiosenne porządki.
-Mamy czerwiec, wiesz?
-Nie czepiaj się słów! Słuchaj, wczoraj, kiedy siedzieliśmy w kawiarni przeszła koło nas ta wredna Mandy Loren. Obrzuciła mnie takim pogardliwym spojrzeniem, a potem zobaczyła, kto jest ze mną. Niezapomniany widok największej zołzy świata słodko się do mni uśmiechającej i proszącej Harry’ego o autograf ciesząc się jak dziecko, które dostało lizaka.
‘Zaczęła temat, więc chyba nie będzie głupio się zapytać o wczoraj, nie?’
-To, eem, powiesz mi coś więcej o tym, co się działo jak was, hmm, zostawiliśmy?
-Ty i ta Twoja chora ciekawość! Spędziliśmy miły dzień.
‘Ogólniej się nie dało?’ – To trochę za mało jak na moją chorą ciekawość.
-Chcesz więcej? Dobrze. Siedzieliśmy w kawiarni i gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy, a ja cały czas musiałam się skupiać żeby nie utonąć w tych jego zielonych oczach. Potem poszliśmy na spacer. Nie, nie na romantyczny spacer po plaży, tylko na zwykły spacer po mieście. Cały czas patrzyły się na nas małe dziewczynki, które się nawet do niego bały odezwać. Wieczorem Harold odprowadził mnie do domu. Leżałam sobie spokojnie na łóżeczku, a wtedy zadzwoniłaś Ty i jak zwykle zepsułaś cały nastrój.
-Przepraszam? Ja tu się Tobą interesuję, a Ty mnie jeszcze obrażasz. Do czego to doszło?
-Dobra, już nie rób z siebie takiej ofiary.
„One baby to another said: 'I'm lucky to met you…”. Usłyszałam dźwięk telefonu dzwoniącego w mojej torebce. Nie zważając na śliską podłogę potykając się podbiegłam i nerwowo zaczęłam odsuwać zamek błyskawiczny. ‘Czemu to cholerstwo zacina się zawsze w takich momentach?!’ Kiedy udało mi się dostać do komórki jakiś czas wpatrywałam się w widniejący na wyświetlaczu napis „Louis dzwoni”, po czym nacisnęłam zieloną słuchawkę.
***************************************************************************
Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że z tego rozdziału nie wynika nic więc uznajmy, że jest on napisany na część premiery 'Up All Night'. Przy tym powstawał ; )
Dziękuję wszystkim, którzy to czytają <3

7 komentarzy:

  1. W takim momencie?! Ty naprawdę, chcesz żebym się do Ciebie przeszła! A walić to, że trochę mi się zejdzie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otwieram drzwi! Specjalnie z myślą o Tobie tak cudownie zakończyłam. Nie, nie dziękuj <3

      Usuń
  2. No cóż, faktycznie przerwałś w najgorszym możliwym momencie! Ale to pewnie chodzi o randkę, więc jest spoko ;p
    Fajny rozdział, szkoda, że tak mało się działo.
    Czekam na następny <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję. Też uważam, że jest trochę bez sensu, ale taki też jest potrzebny ;)

      Usuń
  3. Skończyłaś w nieodpowiednim momencie ;D
    Teraz zżera mnie ciekawość.... ; )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. już niedługo pojawi się nowy rozdział i wszelkie wątpliwości...zostaną zastąpione następnymi ; )

      Usuń